czwartek, 23 marca 2017

Rozdział V


            Obudziła się zlana potem i roztrzęsiona, zupełnie jakby ktoś gwałtownie wyciągnął ją z mętnej wody, która odbierała jej oddech. Nieprzytomnym jeszcze wzrokiem rozejrzała się po swoim pokoju. Wszystko wyglądało normalnie. Ostrożnie wstała dotykając bosymi stopami zimnej podłogi; ogień w kominku musiał wygasnąć niedawno, kilka kawałków drewna tliło się leniwie. Podeszła do miednicy z wodą i zanurzyła twarz, dzięki czemu szybko pozbyła się sennego odrętwienia. Nagle jej wzrok natrafił na lustro. Niechętnie przestudiowała swoje odbicie. Była blada i choć potrafiła lśnić, to teraz widziała dokładnie, że czas powoli upominał się o jej życie. Jej ciemne oczy straciły swój dawny blask, a długie, czarne włosy powoli pokrywały się srebrem. Ostatnie dni nie były dla niej łaskawe – odebrano jej to, co dla matki jest najważniejsze, jej dziecko. Potomstwo sprawia, że stajemy się nieśmiertelni, przelewamy naszą energię w nowe istnienie, za które jesteśmy odpowiedzialni. Wychowanie dziecka jest żmudne niczym praca rzemieślnika, bowiem wymaga cierpliwości i sumienności. Dla Elisawedy syn był zwieńczeniem jej starań, czymś najcenniejszym, bo włożyła w niego wiele energii i poświęcenia. Nie była matką, która rozpieszczałaby swoje dziecko, była raczej nieco surową czasami, patronką, która wskazuje kierunek. Jamin miał potencjał, który zaczął gasnąć, w momencie, gdy mężczyzna postanowił zostać inkwizytorem. Zacisnęła pięści na wspomnienie dnia, gdy przyszedł jej ogłosić swój wybór. Oczywiście jej mąż, Avidan, nie widział w tym niczego złego, ba, był wręcz zachwycony postanowieniem pierworodnego. Niestety, cechy odziedziczone po ojcu, te które pragnęła zdusić w zarodku, rozkwitły, gdy ich latorośl weszła w okres młodzieńczy. Było oczywistym, że Elisaweda nie kochała swojego męża, to było małżeństwo z rozsądku, potrzebne mu, aby uzyskać poparcie i tytuł Najwyższego Sędziego. Ten, którego wszyscy cenili i zachwalali za zachowanie równowagi między ludźmi a magicznymi istotami, był naprawdę tchórzliwym i zachowawczym głupcem. Przynajmniej w jej oczach. Nie miał nawet czelności wziąć sobie nałożnicy, gdy przestał nawiedzać alkowę swojej małżonki. Zachowywał się czasami jak jałowy kastrat pozbawiony pewności siebie i przebiegłości. Z każdym dniem spędzonym u jego boku Elisaweda czuła się coraz bardziej stłamszona, pozbawiona energii i chęci do życia. Dlatego narodziny ich  syna i jego wychowanie stały się dla niej tak ważne. Teraz nie mogła i nie chciała pozostawić śmierci ukochanego syna bez wyjaśnień. Ktokolwiek to zrobił, zapłaci najwyższą cenę. Jej gorzkie rozważania przerwało pukanie do drzwi – po chwili weszła jej pokojówka.

- Śniadanie jest gotowe, moja pani – rzekła spokojnie, jednak nie odważyła się spojrzeć Elisawedzie w oczy. Ta odprawiła ją bez słowa odpowiedzi. Odkąd dowiedziała się o śmierci syna, niemal nie jadła, a jej myśli cały czas były zajęte. Światło wpadające do jej sypialni oświetlało tylko część pomieszczenia. Elisaweda niedbale upięła włosy i skierowała się do szafy. Stojąc w promieniach słońca czuła się, jakby była przeźroczysta. Poranek bezlitośnie odsłaniał jej wszelkie słabości. Blada skóra, podkrążone i lekko zaczerwienione oczy, drobna sylwetka, która powinna pod ogromem smutków już dawno upaść. W białej koszuli nocnej wyglądała jak zjawa, gotowa w każdej chwili oddalić się ku nieznanym krainom. Jednak jej pragnienie zemsty było zbyt palące i żywe, aby po prostu mogła zniknąć. Zacisnęła dłonie na ciężkich, zdobionych drzwiach i wciągnęła głęboko powietrze. Wyprostowała się, jakby odrzucała za siebie wszystko, co powinno ją pociągnąć w dół, nie było czasu na łzy i słabość. Teraz musi walczyć o uczciwe rozstrzygnięcie sprawy jej syna, to jej powinność jako matki. A że przy okazji będzie mogła utrzeć nosa swojemu „drogiemu” mężowi, tym lepiej dla niej. Ubrała pospiesznie prostą, czarną suknię i z pełnym skupieniem na twarzy spojrzała w kierunku drzwi. Czas, aby rozmówiła się z Avidanem.

Nie musiała daleko szukać, siedział w niewielkiej jadalni oczekując, aż przyjdzie zjeść śniadanie. Zupełnie jakby nic się nie stało. Zacisnęła dłonie i wyprostowała głowę. Jej małżonek właśnie odkrawał sobie kromkę chleba i pokaźny kawałek szynki. Nie podniósł wzroku, gdy weszła, nie mówiąc o zwyczajowym wstaniu z miejsca. Elisaweda czuła, że tylko mu przeszkadza. Jadalnia była pełna ciepłych kolorów, zaś złote dodatki dodawały jej tylko powagi i dostojności. W końcu ich posiadłość znajdowała się zaraz obok Turida Abra i nie mogła być od niej skromniejsza. Kobieta podniosła wzrok i poczuła, że nie pasuje tutaj, w swojej skromnej żałobnej sukni. Była niczym chwast wśród starannie pielęgnowanych kwiatów. Jak drzazga wbijała się w oko swoją czernią. Jej mąż nie zaszczycił ich syna nawet przepaską na ramieniu. Czyżby tak niewiele dla niego znaczył? Zaczęła zastanawiać się, czy kiedykolwiek byli dla niego ważni, czy też liczyła się dla niego tylko Achona i zachowanie równowagi między ludźmi i istotami nieludzkimi. Splotła ręce i bez słowa podeszła do stołu. Przez chwilę wpatrywała się w leżący na nim błyszczący nóż. Nerwowo oblizała suche usta, a jej oczy zalśniły od łez, lecz nie uroniła ani jednej. Przełknęła ślinę i poczuła jak gniew niczym wąż pełznie od jej łona, przez rozdarte i gorejące serce, żeby znaleźć ujście. Albo ujdzie jak jad prosto z ust, albo odpłynie wraz z rozpaczą. Chwyciła nóż i z całą furią, jaka się w niej gotowała, wbiła go w leżący obok owoc, który trysnął krwistoczerwonym sokiem na biały obrus. Przestraszona służąca natychmiast wyszła nie zamknąwszy za sobą drzwi. Avidan nadal niestrudzenie ją ignorował. Ciężko oddychała, a talia ściągnęła gorsetem sprawiała, że jej pierś unosiła się nerwowo. Zaciskała coraz mocniej dłoń na rękojeści. Jej blada skóra niemal zlewała się z bielą nakryć, a ciemne jak heban włosy z materiałem sukni. Wyglądała niczym frasobliwa bogini rozerwana przez rozpacz, ale to uczucie coraz bardziej zagłuszało pragnienie zemsty. Otarła wierzchem dłoni policzki i nie wytrzymała:

- Śmierć twojego jedynego syna aż tak cię nie obchodzi, że nawet nie założysz żałoby? – Wbiła w niego rozjuszone spojrzenie. Mężczyźni wyruszają na pola bitewne, ale to kobiety prowadzą wojny, ona zamierzała ją wytoczyć własnemu małżonkowi.

- Przesadzasz, kobieto – odrzekł leniwie, żując kawałek mięsiwa – Jamin zginął jako inkwizytor w służbie tego miasta, jego śmierć nie jest już twoim zmartwieniem, tylko moim.

- Którego nawet w najmniejszym stopniu nie okazujesz! – Czuła, że jeszcze chwila a ostrze noża wbije nie w owoc, a w gardło Avidana. – To był twój pierworodny! A ty rozpowszechniłeś informację, że zabili go zjadacze czasu! Jak jakiegoś podrzędnego kundla! Ba! Nawet psy są traktowane z większą czcią i szacunkiem.

- Tylko kiedy służą wiernie, a sama wiesz, że twój kochany synalek często ocierał się o szemrane towarzystwo. W końcu się doigrał. Nie muszę przypominać, że o mało nie mieliśmy z jego powodu największego skandalu obyczajowego w historii Achony? Dlatego ogłoszenie jego śmierci z rąk tanurantis jest najwyższym honorem jaki mogłem mu oddać. Czy ty wiesz, co by się stało, gdyby wyszło na jaw, że zginął w podejrzanych okolicznościach? Wyobrażasz sobie panikę w mieście?

- Panika w mieście… - powtórzyła kpiąco – panika w mieście jest tym, co ciebie teraz tak martwi?

- Owszem, bo to dotyczy żywych, a nie truposzy. – Elisaweda w oka mgnieniu podeszła do męża i wymierzyła mu siarczysty policzek. Mężczyźnie z ręki wypadł kieliszek. Przez chwilę zastygli w tej groteskowej pozie, jakby zaraz obok miał stanąć malarz ze sztalugami i utrwalić na płótnie ich emocje. Porywczość i gniew kobiety oraz zobojętnienie i pogardę mężczyzny. Dopiero pod tym kątem mogła dostrzec, że upływ czasu nie ominął także jej męża, który był od niej starszy. Zaczesane do tyłu włosy niemal całe pokryła siwizna, zaś jego skóra pełna życia i energii teraz była szara i sprawiała wrażenie przeźroczystej. Jedynym wyraźnym akcentem był teraz czerwony ślad po uderzeniu. Avidan powoli wstał i spojrzał z obrzydzeniem na kobietę. Elisaweda cofnęła się kilka kroków jakby bała się, że zaraz też otrzyma siarczyste upomnienie od mężczyzny. Najwyższy Sędzia poprawił jedynie szatę, następnie skierował się do wyjścia rzucając jedynie na odchodne:

- Dość tego, kobieto. Od tej chwili nie opuścisz tego miejsca i nie przyjmiesz żadnej wizyty bez mojej zgody.

- Nie możesz tego zrobić – wysyczała wściekle.

- Mogę i zrobię. – Uśmiechnął się przebiegle. – Wyślę kogoś po lekarza. – Nim zdążyła odpowiedzieć czy cokolwiek zrobić Avidan trzasnął drzwiami. Usłyszała dźwięk klucza. A zatem stała się więźniem własnego domu. Spodziewała się tego, jednak nie sądziła, że stanie się to tak szybko. Uderzyła pięścią w drzwi. Wiedziała, że nie powstrzymają jej od zemsty. Teraz będzie miała przynajmniej czas, żeby ją dokładnie obmyślić. Wiedziała też, że areszt domowy nie będzie przeszkodą dla Dabaona, znajdzie sposób, aby się z nią skontaktować. Odetchnęła i usiadła skrywając twarz w dłoniach. Jak tylko ochłonęła, nalała sobie wina z karafki, wypiła duży łyk i rozsiadając się wygodniej i z tajemniczym uśmiechem na ustach zagłębiła się w myślach.
  
            Wschód słońca radośnie ogłaszał rozpoczęcie nowego dnia. Promienie przebijały się przez chmury i budziły każdego mieszkańca Achony, który jeszcze nie opuścił swojej sypialni. To był jeden z tych ostatnich, wesołych poranków, pachnących jeszcze tchnieniem lata. Jednak niektórzy w ogóle nie przespali tej nocy. Elisaweda wiedziała, że jedną z tych osób był Dabaon. Wpatrywała się beznamiętnie w okno oczekując na przybycie lekarza. Jej myśli krążyły teraz wokół inkwizytora, który ostatnią noc, zaraz po rozmowie z nią, spędził na przeszukiwaniu swojej pokaźnej biblioteki. Szukał wskazówki, jakiegokolwiek tropu związanego z tajemniczą księżną, której głowę miał zamiar ofiarować jak na tacy żądnej zemsty kobiecie. Jego biuro było pełne opasłych tomów porozrzucanych po i tak już małej przestrzeni. Mężczyzna wstał i rozprostował ciało, zmęczone od całonocnego siedzenia w skupieniu. Wyjrzał przez okno, z którego było widać prywatną siedzibę Najwyższego Sędziego. Była o wiele mniejsza od Turida Abra, ale zbudowana w tym samym, surowym, ale dostojnym zarazem, stylu. Pokój ogarnięty jeszcze półmrokiem, ciemna szata Dabaona i jego posępne spojrzenie stanowiły kontrast dla jasnego kamienia, z którego zbudowana była siedziba Wysokiej Instancji. Zupełnie jak złowróżebny obraz zdobiący białą ścianę. Czuł się obserwowany, chociaż nie wiedział przez kogo. W Turida Abra o tej godzinie nie było żywej duszy. Westchnąwszy, narzucił na siebie wierzchnią część szaty inkwizytorskiej i opuścił swoje biuro. Jego nielichy księgozbiór nie pomógł mu w najmniejszym stopniu, więc postanowił udać się do jedynego miejsca, gdzie sięgnięcie w odmęty przeszłości nie stanowiło problemu. Gdy wyszedł z budynku, narzucił na głowę kaptur, jakby chciał tym gestem stać się niewidoczny i szybkim krokiem ruszył w kierunku Biblioteki. Wiedział, że znajdują się tam bogate archiwa, księgi zapomniane przez wszystkich oraz kroniki i roczniki sięgające daleko wstecz, do czasów świetności wędrujących metropolii. Teraz Achona była jedynym tego typu miejscem. Czuł, że jeśli ma dowiedzieć się czegokolwiek o księżnej de Stiradas, to tylko tam znajdzie jakiekolwiek wskazówki dotyczące kontaktów, jakie miała bądź ma Vespera w tym mieście. Nie chciało mu się wierzyć, że kobieta z takim tytułem przybyła do tego miejsca ot tak, bez najmniejszych powiązań. Nie wyglądało na to, by miała tutaj jakąkolwiek rodzinę, nikt nie oczekiwał jej na dworcu. Zadumał się. Samotna księżna. Bez narzeczonego czy też męża, bo nie zauważył na jej dłoniach żadnego pierścionka sugerującego obecny status. Tylko pierścień z herbem i drugi, wyglądający na zwykłą błyskotkę. Wbrew pozorom biżuteria mówiła bardzo wiele o właścicielce, wcześniej nie zadawał sobie sprawy, ile można dowiedzieć się o kobiecie, lustrując jej naszyjnik, kolczyki, a zwłaszcza pierścionki. Zakładał, że Vespera nie kupiła sobie tytułu szlacheckiego. Jej maniery wskazywały inaczej. Były wręcz archaiczne, zwłaszcza jak na tak młodą osobę. Jedyną osobą, którą z nią widział, był jej sługa, Maksymilian. Na pierwszy rzut oka ktoś mógłby pomyśleć, że tę parę łączy jakiś związek romantyczny, ale Dabaon był zbyt wprawnym obserwatorem, żeby nie dostrzec takiej rzeczy. Nawet najstaranniej ukrywany romans stawał się oczywistym, gdy tylko wiedziało się, gdzie i jak należy patrzeć.

            Pochłonięty tymi rozważaniami, prześlizgiwał się między uliczkami niczym cień, który pragnie uciec przez światłem dnia. W końcu dotarł do bocznego wejścia do Biblioteki. Dobrze wiedział, że jest ono przeznaczone dla pracowników i wiedzie do prywatnego mieszkania najstarszego opiekuna tego miejsca — jedynej osoby, która mogła mu pomóc i wskazać te woluminy, które powinny zawierać interesujące go informacje. Bez wahania zastukał kołatką. Głuche uderzenia przez dłuższą chwilę pozostały bez odzewu. Po chwili jednak drzwi otworzyły się, a za nimi stał starszy mężczyzna o przyjemnej aparycji.

- Dabaonie – rzekł – cóż to za pilna sprawa sprowadza ciebie z samego rana?

- Echsoposie, potrzebuję twojej pomocy. – Inkwizytor rozejrzał się podejrzliwie po okolicy. Jego rozmówca od razu zrozumiał ten gest.

- Może pomówimy o tym przy gorącej herbacie? Na pewno też jeszcze nic nie jadłeś. – Szczerym gestem otworzył drzwi szerzej i zaprosił swojego gościa do środka. Dabaon zdjął kaptur z głowy i uśmiechnął się najprzyjemniej jak tylko potrafił.

            Inkwizytor nie był jedynym, który tej nocy nie zmrużył oka. Maksymilian po powrocie Vespery z polowania nie udał się na spoczynek. Jego trumna pozostała pusta od dnia, gdy przybyli do Achony. Niebo robiło się powoli szare, niedługo miało wzejść słońce. Mężczyzna wpatrywał się w już dawno spopielone kawałki drewna w kominku. Nie robiło mu różnicy, czy w pokoju było zimno, czy też nie. W końcu dlaczego miałby przejmować się takimi drobnostkami. Jego okna, tak samo jak okna Vespery, wychodziły na park. Szczelnie zasłonięte, nie przepuszczały praktyczne światła. Maksymilian odczuwał potrzebę odcięcia się od świata, zamknięcia w kokonie mroku. Tylko w ten sposób mógł skupić się na myśleniu i wędrówce w najdalsze zakamarki swojego umysłu. Od dłuższego czasu jednak miał wrażenie, że po prostu tępo wpatruje się w kominek.  Nie potrafił znaleźć ani jednego sensownego powodu, dla którego Vespera zdecydowała się na tę karkołomną wyprawę. Wystawa, która miała się rozpocząć niedługo, a którą pragnęła zobaczyć Vespera była w jego opinii tylko pretekstem. Kiedy zaś chciał odnaleźć jakiekolwiek wspomnienia, które mogłyby go naprowadzić na prawidłową odpowiedź, a które sięgały dalej niż po jego wybudzeniu, to czuł, że stoi przez ścianą, niewidzialną granicą ukrytą w ciemności. Bardzo go to irytowało, lecz nie mógł nic na to poradzić. Sen, w który zapadali Vampyrean raz na jakiś czas odzierał ich z przeszłości i pomagał utrzymać umysł w dość zdrowym stanie psychicznym. Cena była za to dość wygórowana – pozbawieni emocji przedstawiciele jego rasy stawali się niczym tabula rasa. Nie dosłownie, bo inaczej cofnęliby się do mentalności niemowlęcia. Pomagało to też ukrywać się wśród ludzi i innych stworzeń, gdyż po wybudzeniu wszyscy, którzy mogliby pamiętać powstałego ze snu byli już sami dawno w grobie. Uśpienie trwało raz dłużej, raz krócej, w zależności od tego jak duży okres z „życia” chciało się wymazać. Jedyne, co teraz odczuwał Maksymilian, to niejasne wrażenie, że pozbył się wspomnień z dość znacznego okresu egzystencji. Wiedział, że zaprzysiągł komuś wierność wobec Vespery i wiedział też, że nie mógł być z tego przyrzeczenia zwolniony. Połączenie ich Adus Wulis sprawiało, że kobieta miała wiecznego sprzymierzeńca i wsparcie w osobie d’Iscalesa. Westchnął cicho i wyciągnął się wygodniej w fotelu. Wybudził się niewiele wcześniej niż Vespera, żeby móc zorganizować wszystko i był tym zbyt zajęty, żeby móc obserwować jak się zmieniła. Jej decyzja, chociaż go zaskoczyła, nie wydawała się nagła. Kiedy teraz nad tym rozmyślał, stwierdził, że musiała przygotowywać się do tego wewnętrznie. Był zły na siebie, że tego nie dostrzegł. Jedynym sposobem, aby wyjaśnić trapiące go wątpliwości, była rozmowa, lecz Vespera zdawała się jej unikać. Nie mogła jednak odwlekać tego w nieskończoność, chociaż mieli czasu pod dostatkiem. Postanowił spróbować ponownie, jeszcze dzisiaj poruszyć ten temat. Kiedy otworzył drzwi od pokoju, do wnętrza wlały się pierwsze promienie poranka. Smuga światła przesunęła się leniwie po jego okrytej ciemnym płótnem trumnie. Nim wyszedł, spojrzał jeszcze na nią. Miał nadzieję, że gdy w niej spocznie, znów odzyska spokój.

       Wysokie regały sięgające niemal sufitów wyglądały niczym filary nieskończoności, zawierające mądrość gromadzoną od wieków. Główny korytarz biblioteki był niemal całkowicie skąpany w ciemnościach. Tylko w nielicznych miejscach światło zdołało przedostać się tworząc strzały, które przeszywały mrok. Echsopos pociągnął za sznur i rozsunął ciężkie zasłony. Dabaon stanął na środku szerokiego pomieszczenia, w tym jakże krótkim momencie poczuł się niesamowicie mały. To nie była wielkość pomieszczenia, która tak go przygniotła, lecz poczucie, że jest niczym malutki pyłek kurzu wobec tego czasu i wiedzy zgromadzonych w jednym miejscu. Zamknął oczy i wciągnął głęboko powietrze. Przebywanie w takim miejscu jak to było dla niego niemal ekstatycznym doznaniem. Niewiele rzeczy potrafiło go doprowadzić do takiego uniesienia. Inkwizytor całym sobą odczuwał głęboki szacunek, dla świątyni wiedzy. Echsopos stał w milczeniu i przyglądał się jak Dabaon niemal smakuje ciszę. Ten moment nie trwał jednak długo. W okamgnieniu młodszy mężczyzna przybrał ten niebezpieczny wyraz twarzy wytrawnego łowcy. Odwrócił się w stronę bibliotekarza i jakby nigdy nic polecił:

- Wskaż mi dział z heraldyką. – Po czym dodał niespiesznie. – Proszę.

- Oczywiście, pozwól za mną. – Mimo całej sympatii do inkwizytora Echsopos nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Dabaon traktuje go z takim samym dystansem jak innych. Znali się nie od dzisiaj, lecz życzliwość w tej relacji leżała po stronie bibliotekarza.
Bez słowa ruszyli w kierunku odpowiedniego działu. Gdy tam się znaleźli, starszy mężczyzna skinął tylko głową i odszedł. Wiedział, że teraz Dabaon ruszy niczym drapieżnik za ofiarą. W swoich poszukiwaniach był zaciekły i dopóki coś zaprzątało jego myśli nie dawał za wygraną. Sięgnął po kilka ksiąg, których tytuły wydały mu się przydatne i siadając za ciężkim stołem zagłębił się w lekturze. Wiedział czego szuka. Zapamiętał dokładnie ten symbol, gdy składał pocałunek zdrady na dłoni księżnej.

            Mair właśnie sprzątała śniadanie, którego Vespera nie zjadła. Służącą trochę to zafrapowało, lecz przywykła do różnych ekstrawaganckich zachowań, więc szybko porzuciła rozmyślania nad zachowaniem swojej nowej pani. Była jednak głęboko przekonana, że księżna skrywa jakiś sekret. Ich ostatnia rozmowa skłoniła ją do takich wniosków. Uśmiechnęła się pod nosem, pani de Stiradas nie była sama w tym względzie. Nagle usłyszała ciche skrzypnięcie, a za jej plecami jakby znikąd wyrósł Maksymilian. Mężczyzna skinął głową na powitanie.

- Jaśnie Pani nie pojawiła się na śniadaniu – kobieta wyprzedziła pytanie d’Iscalesa. Nic nie odpowiedział i wyszedł, zostawiając ochmistrzynię samą sobie. Ta zaś powróciła do swoich obowiązków.
Mężczyzna skierował swe kroki do prywatnych komnat Vespery. Był przygotowany na burzliwą dyskusję, zaś nieobecność księżnej na posiłku wskazywała, że ta znalazła ciekawsze zajęcie niż zwykłe jedzenie. Uchylone drzwi do jej gabinetu niemal zapraszały do wejścia. Wbrew zwyczajowi nie zapukał, lecz bezszelestnie wszedł do środka. Zastał kobietę pochyloną nad dokumentami. Jasne włosy spływały z jej ramion kaskadą, odcinając się do ciemnobordowej bluzki z lejącego się materiału. Nawet nie podniosła wzroku, niestrudzenie studiując treść leżących przed nią kartek. To była próba. Zamierzała ewidentnie pokazać, kto tutaj rozdaje karty. Przy okazji wyznaczała wyraźną granicę, jaka przebiegała na linii pani – sługa. Maksymilian rozejrzał się po pokoju. Nie był zbyt duży. Ciężkie biurko stało naprzeciw drzwi, po jego prawej niewielki kominek otoczony półkami, na których rozłożono już klika opasłych tomów. Tych, które ocalały z wypadku Nord Expressu. Pod ścianą obok znajdował się mały sekretarzyk oraz barek. D’Iscales podszedł do niego, nie był zaskoczony, gdy znalazł tam niewielką zalakowaną butelkę.  Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się w niej znajdowało. Sięgnął do kieszeni po scyzoryk i błyskawicznie ją otworzył. Czuł na swoich plecach wzrok Vespery, a gdy odwrócił się do niej, spotkał pełne ironii spojrzenie pewnej siebie kobiety. Wiedziała dlaczego tutaj przyszedł. I nie ułatwiała mu zadania. Teraz jednak nie tyle śledziła ruchy Maksymiliana, co likierówki z ciemnoczerwoną cieczą. W powietrzu można było wyczuć słodko-żelazny aromat. Nieświadomie de Stiradas rozchyliła usta. Miała tę przewagę, że minionej nocy solidnie się posiliła, lecz jej sługa był starszy i znacznie łatwiej przychodziło mu panowanie nad apetytem.                         
Ulice Achony coraz bardziej zapełniały się ludźmi. Nagle zza narożnika jednej z nich wyjechał niebieski automobil. Siedzący za kierownicą Ludwig co chwila zerkał na leżące obok niego dokumenty. Dziś to on miał otworzyć kancelarię należącą do ojca, jednak zasiedział się przy przeglądaniu porannej prasy i teraz pędził na złamanie karku, żeby zdążyć. Co prawda nie mieli żadnego klienta umówionego na rano, lecz młodszy von Kaarloff czuł się w moralnym obowiązku być tam co najmniej punktualnie. Punktualność była jedną z obsesji jego ojca, którą wpajał synowi od najmłodszych lat, z różnym skutkiem. W końcu dotarł na miejsce i po zaparkowaniu pojazdu w bocznej uliczce podreptał pod znane sobie drzwi ściskając pod pachą zebrane z siedzenia pasażera papiery i grzebiąc w aktówce, w której jak myślał, zostawił klucze od siedziby „Kaarloff & fils”. Gdy je w końcu odnalazł, sapnął zadowolony i przestąpił próg przestronnego biura. Ponieważ jego ojciec, Reigos, cieszył się dużym uznaniem jako prawnik, mogli pozwolić sobie na ładnie położoną kancelarię. Miała robić wrażenie przytulnej, choć nie bez akcentów podkreślających prestiż miejsca. Mężczyzna skierował się do swojego pokoju, który znajdował się nieco w głębi. Nie przeszkadzało mu to specjalnie, jako notariusz i tak dość często przebywał poza tym miejscem, oglądając i wybierając dla swoich klientów odpowiednie oferty, a jeśli miał pomóc zredagować jakieś pismo, to i tak robił to sam w zaciszu swojego biura, później prezentując efekty pracy u zleceniodawcy. A nie było ich, niestety, zbyt wielu. Dlatego propozycja ze strony księżnej de Stiradas była dla niego niczym gwiazdka z nieba. Jego ojciec oczywiście chciał wiedzieć jaką stawkę mu zaproponowała, lecz przezorny Ludwig podał cenę mieszczącą się w oficjalnych granicach. Nie chciał się przyznać, że zarobił więcej, gdyż od dłuższego czasu myślał nad otwarciem własnej kancelarii. Czeki wypisane przez Vesperę nosił przy sobie, obawiał się, że jeśli je spienięży, to ojciec się dowie. Reigos miał bardzo dobre znajomości wśród odpowiednich ludzi, więc taka informacja byłaby kwestią czasu. Mężczyzna nieco posmutniał, gdy uświadomił sobie jak bardzo zależny jest od rodziciela. Z jednej strony nie powinien narzekać, gdy nie powiodło mu się jako prawnikowi, to wyciągnął do niego rękę, lecz teraz zaczął go coraz bardziej kontrolować. Ludwig usiadł wygodnie przy swoim biurku i zabrał się za sortowanie poczty i układanie dokumentów. Nie upłynęło pół godziny, gdy usłyszał skrzypnięcie i dzwonek przy drzwiach wejściowych. Powitał go przyjemny i niski głos ojca:
- Widzę, że udało ci się zdążyć na czas. Służąca powiedziała mi, że wyszedłeś dość żwawym tempem z domu. Nawet zapomniałeś wziąć swój ulubiony melonik – zażartował. Ludwig nic nie odpowiedział pochłonięty swoją pracą, lecz Reigos nie dawał za wygraną. Stanął w progu oczekując na reakcję syna. – Czyżby humor nie dopisywał? Przecież ostatnio udało ci się załatwić bardzo intratny interes. Dwie posiadłości. I to jeszcze dla księżnej. Chociaż teraz tytuły bywają czasem bardziej niż wątpliwe. – Na te słowa Ludwig podniósł wzrok znad kopert.
- Czyżbyś coś sugerował? – zapytał wprost.
- Doszły mnie słuchy, że wokół tej twojej arystokratki zaczął węszyć Dabaon. – Młodszy von Kaarloff otworzył usta na dźwięk imienia inkwizytora. Wyglądał z tą miną jak karp. Nie wróżyło ono nic dobrego. Widząc reakcję potomka Reigos kontynuował. – Tak, tak. Wczoraj złożyłem wizytę w Turida Abra, żeby osobiście złożyć Avidanowi   kondolencje z powodu śmierci syna. Gdy przybyłem, Dabaon akurat opuszczał budynek wraz z jakimiś młodymi comarchos. Wyglądał, cóż, tak jak Dabaon, ale po jego minie można wnosić, że zajmuje się jakąś ciekawą sprawą.
- Powiedział ci osobiście, dokąd się wybiera? – Ludwig wyprostował się na krześle. Zmierzył ojca surowym spojrzeniem.
- Nie rozmawiałem z nim, lecz taką informację usłyszałem.
- Zatem to tylko plotka – odrzekł sucho jego syn i z powrotem pochylił się nad dokumentami. Reigos podszedł do biurka i stanął wyczekująco. – Jestem zajęty teraz, nie mam czasu na rozmowę. Twoja korespondencja czeka na twoim biurku.
- Rozumiem, że teraz nie obowiązuje ciebie już żadna umowa z księżną, to bardzo dobrze. Nie chcę, żeby nasze nazwisko było z nią dalej łączone. Jeśli wypłynie jakiś skandal, a zapewne tak będzie, skoro zaraz po jej przybyciu w jej progach stanął inkwizytor, to tylko na tym ucierpimy! Nasza kancelaria to interes rodzinny, jeśli jedno z nas pójdzie na dół, pociągnie za sobą następne, rozumiesz mnie? -  Głos von Kaarloffa seniora nie brzmiał już tak przyjemnie; gdy chodziło o ich dobre imię, Reigos zmieniał się nie do poznania. Ludwig nie raz się o tym przekonał, wiedział bowiem, że ojciec ma ku temu swoje powody.
- Owszem. – Spojrzał rodzicielowi prosto w oczy. – Jednak nie możesz mnie nakłaniać do podejmowania konkretnych czynności związanych z moją klientką, to nieetyczne.
- Twoją byłą klientką.
- Jeszcze nie byłą. – Ludwig schował plik dokumentów do neseseru. – Muszę dopiąć ostatnich formalności i dostarczyć dokumenty do Turida Abra. Nie chciałem zajmować drogocennego czasu księżnej, zwłaszcza po wypadku Nord Expressu. A teraz wybacz, mam umówione spotkanie. – Reigos nic nie odpowiedział, jednak było widać, że ostatkiem sił powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć. Tymczasem jego syn zebrał wszystko, czego potrzebował i wyszedł bez słowa. Dopiero, gdy usłyszał trzaśnięcie drzwi, von Kaarloff senior oparł się ciężko o biurko i westchnął. Nie tak miała potoczyć się ta rozmowa. Czuł, że zaczyna tracić grunt pod nogami i to na własnym terenie.
            Dabaon nie odczuwał upływu czasu, nawet nie zwrócił uwagi, gdy Słońce na nieboskłonie już dawno minęło godzinę dwunastą. Pogrążony w lekturze starych zbiorów herbowych był skupiony na swoim zdaniu. Mimo zmęczenia spowodowanego nieustanną koncentracją niestrudzenie wertował kolejne karty. Nigdzie nie mógł jednak odnaleźć wzoru, jaki ujrzał na sygnecie Vespery. Był przekonany, że miał on charakter znaku rodowego, a zatem spodziewał się go znaleźć w zasobach biblioteki i tym sposobem natrafić na konkretne osoby z jej rodziny. W ten sposób mógł poznać jej przeszłość. Chciał poznać jej przeszłość. Jednak do tej pory nie natrafił na smoka z ogonem owiniętym wokół szyi. Był pewien, że tak ów symbol wyglądał – zbyt charakterystyczny, by móc go zapomnieć. Ku jego niezadowoleniu, nawet najstarsze księgi, do których teraz miał dostęp nie zawierały niczego podobnego. Owszem, występowały smoki, lecz w formie bestii pokonanych lub w towarzystwie innych fantastycznych bytów. Ten tutaj ujarzmiał sam siebie. Był zwycięzcą, a zarazem pokonanym. Panem i sługą. To dość ambiwalentne znaczenie bardzo frapowało Dabaona. Nie potrafił doszukać się motywu, dla którego jakakolwiek rodzina miałaby wybrać takie godło. Lekko zirytowany zatrzasnął ostatnią księgę, jaką zdecydował się przejrzeć, i wyjrzał przez okno. Przyjemne, jesienne popołudnie wywabiło mieszkańców Achony na spacer. Ulice zapełniły się przechodniami zmierzającymi do parków albo do ogrodu botanicznego. Zadumał się zapatrzony w bliżej nieokreślony punkt. Zamiast skupiać się na nieudanych poszukiwaniach herbu Vespery, zaczął się zastanawiać, jak może jeszcze wykorzystać wiedzę zgromadzoną w tym miejscu. W tym momencie jego wzrok padł na ścianę jednej ze znajdujących się przy głównej ulicy kamienic. Robotnicy wspinali się po kolejnych kondygnacjach rusztowania, powoli kończąc dzisiejszy dzień pracy. Jak można było wywnioskować po prowadzonych robotach, elewacja kamienicy domagała się odświeżenia. „No tak — pomyślał — przecież poza kamienicą de Stiradas nabyła zamek de Cessy, niegdyś należący do szalonego alchemika Grégoire’a  Aimable’a de Cessy!” O tym miejscu krążą wręcz legendy, gdyby nie to, że trafił on w jej ręce, byłby skazany na upadek. Właściciel chyba wygrał los na loterii, z nieba spadła mu oferta kupna. Dabaon uśmiechnął się do siebie i skierował swe kroki do kolejnych działów olbrzymiej biblioteki. Teraz wiedział, czego dokładnie ma szukać.
            Zegar nieustannie złośliwie tykał odmierzając minuty, lecz to nie ten detal tak drażnił Maksymiliana. Wiedział, że on i Vespera mieli do dyspozycji oceany czasu. Kobieta była wpatrzona w ciemną likierówkę i nadal go ignorowała. Dostrzegł w jej spojrzeniu, że tak naprawdę jej opór nie był powodowany złośliwością czy chęcią dominacji. Jej oczy wyrażały coś zgoła innego od buty, do której przyzwyczaiła innych. Lekko rozchylone wargi w pierwszej chwili mogłyby sugerować głód, jednak zwężone źrenice wpatrywały się w coś poza drogocennym kryształem zawierającym życiodajną ciecz. Przeszedł go dreszcz. Nie wiedział dlaczego, ale jego głowę przebiegła myśl, że jest to najszczerszy moment ich relacji. I że już nigdy się nie powtórzy. Maksymilian chciałby zatrzymać tę chwilę, lecz jedyne co mógł zrobić to uwiecznić ją w swojej pamięci. Vespera wyglądała na zmartwioną. Wyglądała jak… człowiek, nieco groteskowy przez bladość skóry i osobliwy kolor oczu, ale człowiek. Opuścił wzrok, poczuł się lekko zażenowany, że wtargnął w tak osobiste strefy jej życia. Poczuł jak zapiekły go policzki, ale szybko się opanował. Gdy ponownie na nią spojrzał stała tyłem do niego i wyglądała przez okno. Dotknęła dłonią zimnej szyby i zastukała w nią palcem. Zupełnie jakby chciała się przedostać przez niewidzialną barierę. Kontur jej sylwetki odcinał się od widoku zza okna. Ciemny materiał ubrania wyglądał, jakby ktoś pociągnął zamaszyście pędzlem po intensywnie żółtopomarańczowym tle. W tej pozie, z rękoma założonymi za plecami, wyglądała jak samotny żeglarz przez morze ognia. Bezszelestnie wstał i stanął trochę z boku, za jej plecami. Pod tym kątem nie odbijał się w szybie, lecz chciał, by wiedziała, że niezależnie od tego, jak gorąca i smagająca będzie pożoga, on zawsze będzie stał obok. Dopiero teraz zrozumiał, że czasami lepiej nie pytać, nie kontrolować czy komentować, tylko pozwolić trzymać stery temu, komu ufamy. Nim zdążyła się odwrócić, bez słowa wyszedł z gabinetu. Kiedy usłyszała ciche skrzypnięcie drzwi, oparła zmęczone czoło o framugę okna. Znów wydawało się jej, że czarne pnie drzew płoną. Przymknęła oczy i zacisnęła dłonie w pięści. Wiedziała, dlaczego tutaj przyszedł. Chciał wiedzieć. Jednak jak mogła mu wytłumaczyć coś, czego sama nie rozumiała? Czuła się jakby od jakiegoś czasu ktoś lub coś systematycznie mąciło taflę jej duszy. Klarowna woda wzburzała się nagle, a ona nie umiała nad tym zapanować. Czasami miała wrażenie, że robi się jej od tego niedobrze. Drżenie fal rozchodziło się z jej wnętrza i rozlewało niczym trucizna po całym ciele. Aż czuła szumiące pulsowanie w skroniach. Przez chwilę traciła jasność myślenia i poddawała się bezwolnie tym prądom, które pchały ją ku nieznanemu. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, gdy uświadomiła sobie, że pozwala by to one prowadziły ją, nienawidziła tych chwil, gdy bezwolnie się im poddawała. Znów czuła lekkie rozedrganie, jakby coś chciało ją lekko popchnąć prosto w odmęty brudnej wody. Bo tak czuła się teraz. Brudna. Niezdolna do kontroli. Im bardziej ją traciła, tym większą to budziło w niej irytację. Nie tego spodziewała się po przybyciu tutaj. To miało być remedium na ten dziwny ból, którego źródła nie umiała zidentyfikować, na tę dziwną niestałość. Jednak teraz odczuwała wszystko bardziej, jakby sama wysłała siebie w epicentrum zamiast na peryferia. Wzburzona odwróciła się i uderzyła otwartą dłonią w biurko. Likierówka podskoczyła i wylała się staczając się ku podłodze. Vespera skrzywiła się ratując najbliżej rozłożone papiery przed pobrudzeniem. Przesunęła palcami po blacie i przez chwilę bezwolnie przyglądała się ciemnej cieczy na opuszkach. Rozchyliła ostrożnie wargi jakby obawiała się, że wysuszone popękają. Przesunęła po nich językiem, którego koniuszek lekko wysunęła. Nie mogła dłużej ignorować tego zapachu.  Oblizała starannie każdy palec. Rozejrzała się po pomieszczeniu jakby na coś oczekiwała, jednak nic nie nadchodziło. Prychnęła nieco rozżalona i wytarła dokładnie biurko chusteczką.

            Wychodząc z jej gabinetu czuł się lekko wstrząśnięty tym, co ujrzał. Nie wiedział nawet, jak to określić. Dostrzegł tylko, że jej niecodzienne zachowanie pogłębiło się, odkąd przybyli do Achony, tak jakby to miejsce działało na nią autodestrukcyjnie. Impulsywność nie leżała w jej charakterze, a w tym mieście zupełnie jakby bezwolnie się jej poddała. Nie poznawał jej. I ona to wyczuła już podczas ich rozmowy w Nord Expressie. Jego myśli były teraz skotłowane; chociaż czuł niepokój, to z drugiej strony wiedział, że Vespera stara się jak może, żeby ograniczyć swoje wybuchy irytacji czy też irracjonalne decyzje. Maksymilian zdecydował jednak, że nie zrezygnuje ze szczerej i otwartej rozmowy, domyślał się, że niedługo sama Vespera będzie jej potrzebować. Kiedy tak rozmyślał idąc wzdłuż korytarza, usłyszał charakterystyczny dźwięk silnika i trąbienie.

- O niebiosa… - jęknął – to zapewne pan von Kaarloff. – Nie mylił się, właśnie z fantazyjnie zaparkowanego automobilu wysiadał Ludwig, zerkając to na swój zegarek kieszonkowy, to na dokumenty, które trzymał w ręce. Westchnął głęboko odwracając się do wejścia. Były już cztery kwadranse po południu.

- Spokojnie, to tylko ostatnie podpisy – mruknął do siebie notariusz kierując się do drzwi – podpisy, do Turida Abra i będziesz mógł zaszyć się w kancelarii. – Wcale nie uśmiechało mu się rozmawiać z księżną de Stiradas teraz, gdy dowiedział się, że w pobliżu kręci się Dabaon. Na wspomnienie jego imienia nerwowo odwrócił się za siebie, jakby myślał, że inkwizytor czai się gdzieś między krzewami. W głowie miał tylko jedną myśl – załatwić wszystko i wrócić do biura. Potrzebował chwili, żeby wszystko sobie poukładać, miał wrażenie, że cały czas znajduje się w rozpędzonym Nord Expressie, że jeszcze nie wysiadł na peronie w mieście. A co jeśli jego ojciec miał rację? Jeśli Vespera faktycznie miała kłopoty i nie przyznała się do tego Ludwigowi? Dabaon praktycznie nigdy nie zdawał się zajmować sprawami, które były błahe, zupełnie jakby miał dodatkowy zmysł, intuicję, która pomagała mu rozwiązywać najtrudniejsze z nich. Zawsze wybierał takie, które stanowiły wyzwanie. Dlatego, jeśli faktycznie inkwizytor zainteresował się księżną, musiał mieć swój powód. Dla von Kaarloffa stało się więc oczywistym, że albo będzie musiał uciąć kontakty z tą kobietą albo…

W tym momencie otworzyły się przed nim drzwi, w których stał sługa księżnej, d’Iscales. – D…dzień dobry – wydusił z siebie von Kaarloff. Nawet nie zdążył zapukać do drzwi ani zadzwonić staromodnym dzwonkiem, którego dźwięk niósł się aż do pokoju wspólnego służby.

- Witam pana, panie von Kaarloff – rzekł d’Iscales – był pan umówiony w południe z Jej Miłością… - Spojrzał na notariusza unosząc do góry jedną brew.

- Tak, przepraszam najmocniej, ale zatrzymano mnie w biurze rano… - sapnął przestraszony Ludwig. „Takie faux pas!” – pomyślał zdenerwowany – „na stare niebiosa, uspokój się!” – skarcił się w myślach. Panika była wyraźna na jego twarzy, więc Maksymilian postanowił więcej nie dręczyć mężczyzny i wpuścił go do środka.

- Proszę poczekać, Księżna za chwilę przyjdzie. – Wskazał notariuszowi drzwi do salonu obok westybulu. Tego samego, w którym Vespera rozmawiała z Dabaonem. Von Kaarloff skłonił się i skierował we wskazane miejsce, nim przekroczył próg otwartych drzwi usłyszał. – Za chwilę podadzą herbatę, życzy pan sobie coś jeszcze?

- Nie, dziękuję. Jadłem syte śniadanie. – Ludwig uśmiechnął się czując jak trema go powoli opuszcza. Niemniej jego odpowiedź nie spotkała się z większą reakcją Maksymiliana, który po prostu odszedł. Blondyn rozejrzał się po pomieszczeniu, wyglądało miło i przytulnie. Słońce wpadało przez okna, zapowiadało się naprawdę przyjemne popołudnie. Reprezentacyjny front, otoczony prywatnym parkiem, wychodził na południe, zatem coraz więcej ciepła wpadało przez okna. Idealne miejsce na podwieczorek przy herbatce albo spotkanie ze znajomymi. Przez chwilę nawet zapomniał, dlaczego przyjechał do księżnej de Stiradas. Jego kontemplowanie pomieszczenia przerwał znany mu głos kobiety:

- Dzień dobry, panie von Kaarloff. – Na te słowa odwrócił się w kierunku drzwi. Vespera podeszła do niego i wyciągnęła rękę w geście powitania. Ludwig był w szoku. Na tyle znacznym, że dopiero po krótkiej chwili, która w jego mniemaniu trwała o wiele za długo, odwzajemnił uścisk. Przyjrzał się dokładnie kobiecie i miał wrażenie, że stoi przed nim zupełnie inna osoba niż ta, którą poznał. Co prawda trudno powiedzieć, czy akurat uśmiechała się szczerze, ale jej rysy wyglądały łagodniej i sympatyczniej. W lewej ręce trzymała dokumenty, drugą zaś wskazała dwa wygodne fotele przy kominku. Ludwig odwzajemnił uśmiech i w końcu wydusił z siebie:

- Dzień dobry, Wasza Miłość, niezmiernie przepraszam za spóźnienie…

- Nic nie szkodzi, nie tylko pan miał intensywny poranek – ucięła krótko. Zmarszczyła brwi przeglądając dokumenty, tak jakby szukała jakiegoś konkretnego. – Zatem, ma pan dla mnie ostatnie, mam nadzieję, papiery do podpisania?

- Tak, właściwie to zajrzałem do Waszej Łaskawości w drodze do Turida Abra. Chcę od razu złożyć komplet dokumentów. Te tutaj również wymagają złożenia pieczęci rodowej – wyjaśnił. W tym momencie Vespera uniosła rękę i dopiero wówczas zauważył, że w progu pokoju stoi milczący Maksymilian. D’Iscales skinął głową i bezszelestnie udał się, jak uważał Ludwig, po wosk i pieczęć oficjalną. W pociągu Vespera użyła swego pierścienia rodowego jako stempla. Było to mniej kłopotliwe w podróży. – Te umowy zaświadczają o udanej transakcji pomiędzy panią, a byłymi już właścicielami dwóch posesji. Jest też dokument uprawniający panią jak i pana d’Iscalesa, jako najbliższej osoby, do nieograniczonego przebywania w Achonie. Jest to związane oczywiście z wcześniejszym zakupem. – Po chwili wszystkie dokumenty były podpisane i opieczętowane. Chociaż lak powoli wypierał wosk, to jednak stare i szanowane rody pozostawały przy bardziej naturalnym produkcie, który stał się droższy. Zadowolona Vespera rozsiadła się wygodnie w fotelu trzymając dokumenty, które przyniosła ze sobą. Przez głowę Ludwiga przeszła myśl, że może czegoś nie dopilnował, jakiś zapis księżnej de Stiradas się nie spodobał. Na szczęście sama zainteresowana szybko rozwiała jego wątpliwości.

- Panie von Kaarloff, mam dla pana pewną propozycję… - Na dźwięk tych słów mężczyzna przełknął nerwowo ślinę, spojrzał na d’Iscalesa, potem na Vesperę, znów na mężczyznę i w końcu na księżnę. – Może skorzystamy z ładnej pogody i przespacerujemy się po parku?

- O… oczywiście, z przyjemnością. – Ludwig ruszył za kobietą w kierunku wyjścia. Minęli żwirowy plac, a gdy przechodzili obok fantazyjnie zaparkowanego automobilu notariusza, Vespera rzuciła ukradkiem zaciekawione spojrzenie. Zaaferowany von Kaarloff nie zwrócił jednak na to uwagi. Ruszyli w kierunku zachodnim, obchodząc front budynku. Gdy nieznacznie się oddalili, trzymająca za plecami dokumenty blondynka podjęła dalej rozmowę:

- Jestem bardzo ukontentowana z pana starań i jak do tej pory nie mam do nich zastrzeżeń. Jest też mi niezmiernie p r z y k r o, że przez moją osobę został pan narażony na niekomfortowe warunki w Nord Expressie. W ramach rekompensaty oraz, nazwijmy to, dodatku do pana zarobków proponuję panu wynajem pod biuro północnej części kamienicy. Nie jest może najbardziej reprezentatywna, ale biorąc pod uwagę dostępność z ulicy... Wejście znajduje się w bramie, zaraz z prawej… - Vespera zawiesiła głos i spojrzała na Ludwiga, który o mało nie potknął się o korzeń drzewa, słysząc te słowa. Ścieżka, którą szli, nie była dokładnie pozamiatana, lecz nie była to wina zaniedbania ze strony służby, lecz coraz intensywniej opadającego listowia. Mężczyzna nerwowo się otrzepał, nie wiedział co ma odpowiedzieć. Miał mętlik w głowie.

- Wasza Łaskawość, nie wiem, cóż mam odrzec… - zaczął nieśmiało – jest to naprawdę szczodra propozycja, jednak nie jestem pewien…

- O czynsz proszę się nie martwić, będzie raczej symboliczny, w zamian będę oczekiwać, że moje sprawy będą dla pana priorytetem… - ucięła rozterki von Kaarloffa Vespera – Niemniej, nie oczekuję od razu odpowiedzi, proszę się zastanowić. Ma pan czas do przyszłego tygodnia, wówczas zacznę, być może, szukać innego najemcy. – Przejęty Ludwig nawet nie zwrócił uwagi, gdy zbliżyli się do stajni. W pobielanym budynku o skromniejszych niż kamienica, zdobieniach znajdowało się pięć rumaków. Cztery ciemnoszare konie, które zaprzęgane były w powóz Vespery oraz jej ulubiony ogier, Ulados. Wszystkie stały spokojnie w swoich boksach. Kobieta podeszła do czarnego konia i zaczęła go gładzić po długich włosach. Dopiero teraz notariusz spostrzegł, że miała na sobie spodnie do jazdy konnej i sztyblety. Na bordową bluzkę zarzuciła aksamitny, pasujący do spodni żakiet. Nie rozumiał, dlaczego była dla niego taka… przyjemna. Do tego oferta wynajmu. Z jednej strony był zachwycony propozycją, ale z drugiej nie bardzo wiedział, co rozumiała przez „swoje sprawy”, które miał traktować priorytetowo. Słońce, mimo że wczesnopopołudniowe, nie grzało tak mocno jak latem. Powietrze było przyjemne, a szum złotawych liści kołysał naturę, czuć było zbliżającą się niechybnie zimę. Jednak Vespera nie wyglądała, jakby przejmowała się zmianami w atmosferze, sama sprawiała wrażenie, jakby dopiero co wstała z bardzo długiego snu.

- Rozmyśliłam się. – Wyrwała Ludwiga z strategicznych przemyśleń dotyczących jego położenia i oferty. – Chciałabym skorzystać z pańskiego osobliwego pojazdu, żeby zobaczyć zamek de Cessy.

- Ależ oczywiście, naturalnie, jeśli jednak Wasza Miłość nie będzie miała nic przeciwko, to zabiorę najpierw dokumenty z salonu… - odrzekł zaskoczony von Kaarloff. Ruszył szybkim krokiem za kobietą, która zawróciła do wejścia. W westybulu czekał już Maksymilian z ciemnobordowym redingotem.

- Maksymilianie, zmiana planów, wybierzemy się na wycieczkę… - spojrzała na notariusza uważnie - … automobilem pana von Kaarloffa.

- Oczywiście, Wasza Miłość – odrzekł d’Iscales i skłonił się nieznacznie.

- Panie von Kaarloff, proszę zabrać dokumenty, ruszymy niezwłocznie. Potem może pan udać się do Turida Abra – zarządziła Vespera. Gdy Ludwig skłonił się i podreptał do salonu po dokumenty, na których wosk zdążył już zapewne wyschnąć, Maksymilian nachylił się nad blondynką i szepnął do niej:

- Cóż takiego przyszło ci do głowy? Czyżby znudziły ci się wycieczki konne? Ostatnia przecież była taka… intensywna. – Uśmiechał złośliwie pod nosem.

- Intensywna? Och, będzie o wiele intensywniej, zapewniam ciebie. – Kobieta spojrzała z ukosa na swojego sługę i nagle całe miłe usposobienie, jakim zaskoczyła notariusza uleciało w ułamku chwili. Maksymilian wyprostował się, gdy usłyszał charakterystyczne skrzypnięcie. Von Kaarloff pieczołowicie chował do aktówki dokumenty. Podniósł wzrok i zamrugał.

- Wasza Łaskawość, coś się stało? – zapytał zaniepokojony.

- Nic, d r o g i panie von Kaarloff – odrzekła księżna. Chciała nawet się uśmiechnąć, tak przynajmniej się mu wydawało.

- Zapraszam za mną, zapewniam, że przejażdżka spodoba się Waszej Miłości, no i oczywiście panu, monsieur d’Iscales. – Notariusz skierował się do wyjścia, a gdy odwrócił się do nich plecami, Vespera spojrzała wymownie na Maksymiliana. Jemu chyba wizja podróży z młodszym mężczyzną za kierownicą niezbyt się uśmiechała. Odnosił wrażenie, że jego pani w ten osobliwy sposób chce popastwić się nad nim. Nie wiedział, co powiedziała notariuszowi w parku, ale miał dziwne przeczucie, że nawet może mu się to spodobać. Gdy zamykał za nimi drzwi, wykrzywił usta w charakterystycznym dla siebie grymasie. Nie wiedział, że w głębi westybulu przyglądała się im Mair.

Słońce wędrowało powoli ku zachodowi, gdy Dabaon kończył pracę w bibliotece. Herbata, którą przyniósł mu Echsopos jakiś czas temu, wystygła. Nie był zadowolony wyników poszukiwań. Wszystko, co znalazł to legendy związane z Grégoire’em Aimable’em de Cessy, głownie fantazje, które wyrosły z plotek. Mężczyzna wiedział, że posiadłość jest w opłakanym stanie, dopiero przed przyjazdem księżnej zaczęły się tam jakieś prace. Zaczął się zastanawiać, po co jej dwie posiadłości? Z tego, co udało mu się wyczytać, w tekstach powiązanych z tym miejscem nie pada ani jej nazwisko, ani też nie widnieje jej herb. Oparł się o stół i zamyślił.

- Cóż ciebie tak dręczy, Dabaonie? – usłyszał znajomy głos bibliotekarza. Starszy mężczyzna podszedł do stołu z dwoma kubkami świeżego naparu ziołowego. Przyjemny zapach rozniósł się wokół, przypominając o niedawnych jeszcze ciepłych dniach lata, w pełni kwitnących roślinach. Echsopos uśmiechnął się, stawiając je na stole, z żalem zauważył jednak, że wcześniejszy napój nie został wypity.

- Czy jest ci coś wiadomo o zamku de Cessy – zapytał inkwizytor – poza, oczywiście, legendami?

- Niewiele, widzisz mój przyjacielu… - Dabaon zdziwił się słysząc te słowa, ale nie dał po sobie poznać, że go zaskoczyły. - … zamek ten, a właściwie to, co z niego pozostało, pełnił kiedyś funkcje obronne, całe eony temu, gdy porządek tego świata wyglądał zgoła inaczej. Przed wielkimi wojnami, które zmiotły tysiące, a nawet setki tysięcy istnień z tej ziemi. Pamięta on doskonale czasy, gdy Turida Abra dopiero była pomysłem, a inkwizytorzy nie ścigali każdego nieczłowieka. – Echsopos spojrzał wymownie na mężczyznę. Wiedział, że Dabaonem kierują słuszne pobudki, że chce zapewnić bezpieczeństwo ludziom, jednak czasami natura lepiej umie zadbać o równowagę, niż człowiek.

- Czyli jest tak stara, jak Achona? Z czasów, gdy nie byliśmy jedynym Wędrującym Miastem? Nie masz żadnych dokumentów z tego okresu?

- Przykro mi Dabaonie, ale wszystkie, o których mi wiadomo, spłonęły w pożarze miasta, który o mało go nie strącił z nieboskłonu. Wszystko co wiem, przekazał mi mój ojciec. A jemu jego ojciec… - westchnął starszy mężczyzna. Było mu przykro, że nie umie bardziej pomóc.

- Zatem nie są to też sprawdzone informacje? Tylko plotki? – Dabaon się zirytował. – Nie tego potrzebowałem. Po co jej ten zamek?

- Ktoś kupił de Cessy? – Zdziwił się Echsopos. – Nadzwyczajne!

- Nie wiedziałeś o tym?

- Widzisz, to tutaj – bibliotekarz rozejrzał się wokół siebie – to mój dom. Czasami bezpiecznej jest trwać w przeszłości i mitach. Teraźniejszość mnie przeraża. Nie rozumiem jej. Znów ten pęd, pośpiech, zadławiamy się własną doskonałością… - rzekł smutno. Faktycznie, dla kogoś wychowanego i miłującego dawne epoki, jakkolwiek burzliwe by nie były, współczesność mogła wydawać się odstręczająca. Dabaon w pewnym sensie rozumiał Echsoposa. Starzec żył w swoim pałacu czasu, spokojnie, nie wadząc nikomu, pielęgnował wiedzę i wspomnienia wielu. Sam kiedyś też dołączy do nich. Kiedyś, gdy i Wielka Wystawa będzie wspomnieniem. Jednak dla Dabaona ważna teraz była sprawa śmierci Jamina, nie mógł się roztkliwiać nad przeszłością. Ta jak na razie nie dała mu odpowiedzi na jego pytania. Zaczynał mieć nawet wątpliwości, czy idzie dobrym tropem. Miał wrażenie, że porwał go zapach świeżej krwi wabiący psy gończe podczas polowań. I nagle zgubił go, a znalazł się pośrodku niczego, nie wiedział jak wrócić do punktu wyjścia. Spojrzał jeszcze raz na rozłożone książki i ryciny. Jedna z nich przedstawiała romantyczną scenę, młoda dziewczyna oczekiwała na kochanka nocą. Nic specjalnego, kolejna rzewna historia dla młodych dam. Wśród tylu książek nie było nic istotnego albo może po prostu nie umiał zanurzyć się w historii. Westchnął zrezygnowany.

- Dziękuję ci za pomoc, Echsoposie, niestety chyba jestem bezradny. – Bibiotekarz był chyba jedyną osobą, wobec której inkwizytor zdobywał się na szczerość. Miał wobec starszego mężczyzny szacunek, wiedział też, że może liczyć na jego radę.

- Mówisz, że teraz ktoś kupił zamek de Cessy… – mruczał pod nosem bibliotekarz – Niesamowite, po tylu wiekach zapomnienia, zaniedbania, może znów to miejsce ożyje. Nie martw się Dabaonie, czasami przeszłość ma to do siebie, że nie chce wyjawić swoich tajemnic, nie ważne jak mocno się staramy. Może i lepiej. Powinny nas interesować sprawy żywych, oni kształtują teraźniejszość i przyszłość, nie zapominaj o tym.

- Nie wszyscy mają taką sposobność. – Odrzekł Dabaon narzucając na siebie wierzchnią szatę. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc. – Spojrzał na świeży napar, uniósł kubek do ust i wypił łyk. – I za zioła. – Odwrócił się i skierował do wyjścia. Echsopos westchnął, odstawił swój napój i zabrał się za układanie ksiąg. Wiedział, że cokolwiek trapiło comarchos, nie opuści go za szybko. Usłyszał o śmierci Jamina, ale wolał tego tematu nie poruszać, po co rozdrapywać świeże rany? A nawet te już niemal zabliźnione. Spojrzał jeszcze raz na tkliwą rycinę. Cóż, romantyzm nie leżał w naturze inkwizytora, ale dla bibliotekarza przedstawiona scena była przyjemna dla oka. Taka miękka i naturalna, zupełnie jakby nie odmalowana z wyobraźni, ale stworzona na czyjeś podobieństwo. Zamyślił się. Może myli się co do teraźniejszości? Może właśnie wykupienie tej posiadłości to znak nowych, lepszych czasów. Ludzie mają tendencje do wypatrywania dobrych znaków nawet w najbardziej błahych rzeczach.

Gdy Dabaon opuścił bibliotekę, zegar miejski wybił już czwartą. Spędził cały dzień w tym miejscu i nic nie udało mu się znaleźć. Strata czasu. Zarzucił kaptur na głowę i ruszył do Turida Abra, gdzie znajdowało się jego biuro. Mijał przechodniów, których z każdym dniem przybywało. Achona przywiązana do stałego lądu na niemal trzy tygodnie. Coraz większy napływ laliosi do miasta. Nie podobało mu się to, miał pecha, Wicu Alius organizowano co sto lat. Wystarczyło urodzić się w innym czasie. Czas. To jest to, czego teraz nie ma zbyt wiele. Elisaweda wyczekuje rezultatów. Skoro wstępne poszukiwania wokół tej księżnej nie przyniosły żadnych efektów, będzie musiał się zająć jej synem. Może wśród jego rzeczy znajdzie jakąś wskazówkę. Przemierzał kolejne ulice, odcinając się zupełnie od otaczających go ludzi. Mijali go roześmiani, zajęci rozmową, zupełnie jakby śmierć Jamina przeszła bez echa. Mieli swoje życie i zmartwienia. Skąpane w popołudniowym słońcu budynki zdawały się przybierać wszystkie odcienie żółci, pomarańczy, oranżu, brązów, beżów. Ta radość, przyjemne ciepło kolorów drażniły Dabaona. Jesień jest zapowiedzią śmierci, odrętwienia. Dlaczego więc wszystko zdaje się temu sprzeciwiać? Czuł się jak kundel, niepasujący do tej idealnej zgrai radosnych głosów i ciepła. Achona, wbrew wszelkim pesymistycznym wizjom, rozkwitała, a Wystawa Światowa miała przynieść jej jeszcze większy rozgłos i splendor. Inkwizytor spojrzał z niemal namacalnym obrzydzeniem nim skręcił w boczną uliczkę. Ludzie, budynki, rośliny wyglądały niczym wyjęci żywcem z obrazu. Niemal tak tkliwego jak rycina, którą widział w bibliotece. Wszystko było jak skąpane w miodzie. Aż mdliło. Schronił się między budynkami i niczym szczur przemknął aż pod plac przed Turida Abra. Był niemal pod samym budynkiem, gdy wpadł na niego znacznie młodszy inkwizytor.

- Dabaonie! – krzyknął – Jak dobrze! Musisz z nami pilnie iść!

- Cóż się stało? – Comarchos nie krył zdziwienia.

- Znaleziono kolejne zwłoki… - wydyszał przejęty młodzik – znów tanurantis! – Starszy mężczyzna najpierw się przejął, a potem uśmiechnął nieprzyjemnie. Może tym razem uda mu się znaleźć jakiś trop.

              Przechadzała się pomiędzy kolejnymi komnatami, z których bił nieprzyjemny chłód. Zupełnie jak mroźny oddech minionych lat. Absolutnie nie słuchała tego, co mówił do niej von Kaarloff. Jak zwykle ze skwapliwością i jak zwykle bardzo spięty. Dotknęła zimnych murów. Idealnie. Z uwagą oglądała wykończone wnęki okienne i okiennice. Widziała zza nich piękne gęste krzewy i drzewa, teraz ubarwione na złoto i czerwono. Jej kroki niosły się echem przez kolejne korytarze i sale. Z zamku de Cessy nie zostało za wiele: donżon, dwie baszty, dziedziniec, palatium, trochę murów obronnych, resztki przedzamcza. Surowe i skromne wnętrza świadczyły o funkcji, jaką pełniło to miejsce. Meble, jakie kazała tu sprowadzić, były skromne, tyle, ile było trzeba, ani odrobinę więcej. Zachwycała się każdym elementem, cegłą, fantazyjnymi sklepieniami, czuła, że oddycha przeszłością.

- Jesteśmy teraz w sali honorowej, za nią znajduje się osobny pokój, minęliśmy piękny portal, w przedsionku znajdują się też kręte schody na pierwsze piętro… - Ludwig sprawiał wrażenie, że nauczył się rozkładu pomieszczeń na pamięć i recytował je teraz z przejęciem. – Dalej jest też kolejna, dość wąska klatka schodowa na piętro, do prywatnych komnat i wyjście na niegdyś ogród, teraz już niewielkie zbocze porośnięte dziką roślinnością… - von Kaarloff wertował plany pomieszczeń upewniając się, że niczego nie zapomniał. Gdy podniósł głowę w sali poza nim nie było nikogo. Prawie. Na końcu stał Maksymilian. – Ojej – sapnął przejęty – a gdzie Jej Dostojność?

- Wyruszyła zwiedzić, jak to pan ujął, niewielkie zbocze porośnięte dziką roślinnością. – odrzekł d’Iscales – Myślę, że na dzisiaj już wystarczy. Może pan udać się do Turida Abra.

- A… ale czy nie Jej Miłość nie będzie potrzebowała transportu z powrotem do kamienicy? W końcu przejechaliśmy spory kawałek drogi – przejął się blondyn

- Nie, spokojnym spacerem też można wrócić, proszę zawieźć te dokumenty. – Maksymilian spojrzał na aktówkę trzymaną przez Ludwiga w rękach. – To teraz najistotniejsza sprawa, czyż nie? – Przekrzywił lekko głowę przyglądając się niższemu mężczyźnie.

- Och, tak, tak, oczywiście. W razie potrzeby jestem do usług! – von Kaarloff skłonił się, zamaszystym ruchem założył melonik i wyszedł. Maksymilian odprowadził go wzrokiem do wyjścia i z niejaką ulgą usłyszał głos silnika samochodu, oddalający się coraz bardziej od posiadłości. Westchnął i spojrzał w kierunku portalowego wyjścia, za którym zniknęła Vespera. Widział jej reakcję jak tylko przekroczyła próg tego miejsca. Bał się, o ile można powiedzieć o Vampyrean, że się boją, że znów straci nad sobą kontrolę. Chciał też wykorzystać to miejsce i porozmawiać z nią. W końcu jest okazja, aby wyjaśnić sobie wszelkie jej poczynania.

Cały teren wokół zamku de Cessy był już mocno porośnięty, nawet z pokaźnego niegdyś przedzamcza został tylko niewielki plac, przy palatium znajdowały się pozostałości budynków gospodarczych. Za południową ścianą znajdowało się zaś wspomniane przez Ludwiga zbocze, kiedyś niby park, teraz już przejęte niemal całkiem przez naturę. Mężczyzna przeszedł przez żelazną furtkę i zobaczył Vesperę siedzącą na zniszczonych resztkach muru. Przed nimi otwierał się gęsty las, gdzieś w oddali słychać było szumiący strumień, a między konarami drzew bardziej w kierunku wschodnim pozostałości jakiegoś budynku. Możliwe, że przynależał kiedyś, w latach świetności, do de Cessy. Teraz przedostanie się do niego było niemal niemożliwe. Chłodny wiatr poruszył koronami pełnymi wielokolorowego listowia. Było coś w tym widoku kojąco znajomego. Podszedł do kobiety na kilka kroków, nie chciał zabierać jej więcej przestrzeni. Był dotychczas zbyt niecierpliwy, może powinien zaufać swoim instynktom i pozwolić się jej otworzyć. Dzisiejsze zachowanie z rana, potem rozmowa w cztery oczy z Ludwigiem, tym śmiesznym notariuszem, który jego zdaniem powinien dawno być martwy… To wszystko tak bardzo nie pasowało do niej. Nie była znudzona. Była zmęczona. Zmęczona poszukiwaniem. I czegokolwiek szukała, to miejsce tego nie miało, w każdym razie nie do końca. Przyjrzał się jej. Jasne włosy opadające za ramiona poddały się bezwolnie wiatrowi. Siedziała z jedną nogą podkurczoną i opierała o nią policzek. Po chwili potarła twarz, jakby chciała wytrzeć łzy, których nie było. Lewą, ranną, nogę wyprostowała i oparła o kamień. Wyglądała niczym myśliciel kontemplujący krajobraz. Jednak czuł, że jej myśli dalekie były od podziwiania tego miejsca. Nie wiedział, co powiedzieć, nie wiedział, czy w ogóle się odzywać. Nie tak wyglądała Vespera, którą znał lub wydawało mu się, że znał. Kobieta podniosła wzrok. Znów to widziała. Znów drzewa zdawały się płonąć. Liście zamieniły się w gorejące złoto, falujące, pulsujące niczym krew w żyłach. Odruchowo dotknęła swojej piersi. Cisza. Dlaczego więc jest taka przybita? Taka skonsternowana? Nie miała pojęcia. Po chwili zauważyła, że niedaleko, na wyciągnięcie ramienia, usiadł Maksymilian. Milczał, nawet nie patrzył w jej kierunku. Wyprostowała nogi i ukryła twarz w dłoniach. Jej ciemne ubranie odcinało się od ciepłych kolorów końca jesieni. Mimo iż od południa nie minęło wiele czasu, to powietrze coraz szybciej stawało się chłodne.

- Nie wiem – rzekła cicho. Nic jej nie odpowiedział. Mimo to był przekonany, że mówi prawdę. Cokolwiek przygnało ją z Foklionu nie było konkretne. Zupełnie jak ich kształt, gdy szykują się do walki. Westchnęła. Była zmęczona, chociaż dopiero co się posilała. Myślała, że przejazd automobilem z niezbyt pewnym kierowcą, którym jest Ludwig ją ożywi. Że ujrzenie miasta, jego życia, barw i dźwięków rozwieje myśli. Poczuła na ramionach ciężar. D’Iscales narzucił na nią ciepły pled, który przezornie zapakował ze sobą do ekstrawaganckiego pojazdu notariusza. Vespera poczuła się nieswojo. Owinęła się szczelniej materiałem. Nagle się wyprostowała i wstała, nie ujęła nawet dłoni Maksymiliana, który zaoferował jej pomoc. Ich oczy się spotkały. Ze zdziwieniem odnotował, że jej spojrzenie nie jest takie samo jak przed chwilą. Zmarszczyła brwi, wyglądała jakby chciała wyruszyć ze swojej twierdzi do walki. Cokolwiek jej nie czekało za murami tego zamku, on będzie tam razem z nią, o tym wiedział. Jej zwątpienie ustąpiło zdecydowaniu. Skinął jej głową na znak, że rozumie. Bo rozumiał. Jak nikt inny z jej otoczenia znał konsekwencje wędrówki przez czas, której podejmowali się Vampyrean. Kobieta obejrzała się za siebie, w kierunku, niegdyś białych, kolumn. Niemal zupełnie zginęły wśród zieleni. Widziała już to miejsce. Tego była pewna. Przybycie do Achony nie było jednak bezcelowe. Zacisnęła dłonie w pięści na znak determinacji. Niezależnie od wszystkiego, nie cofnie się.

- Ruszajmy Maksymilianie – jej melodyjny głos przerwał trwającą niemal wieczność ciszę – obiecałam ci, że będzie coraz ciekawiej. W końcu czas jest nieskończenie rozległy…

- Oczywiście, Wasza Miłość. – D’Iscales skłonił się. Adus Wulis, które ich połączyło teraz zdawało się zacieśniać mocniej szkarłatną nicią wokół nich. – Ruszajmy, księżno de Stiradas, zapada już powoli noc.


- Koszmary budzą się ze snu…

_________________________________________

W razie pytań: ASK
Zapraszam również na fanpage'a: Blodeweud Fanpage
Zachęcam do komentowania, pisania, uwag...
Dziękuję za cierpliwość i czekanie.

~Saya

16 komentarzy:

  1. Nie mogę się doczekać :D :D :D

    OdpowiedzUsuń
  2. <3
    So proud! So happy! So much wow!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czekam jak na szpilkach!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniały rozdział!!!
    Polubiłam Echsoposa, jestem ciekawa jak będzie dalej między nim a Dabaonem i co Dabaon wykombinuje, ma twardy orzech do zgryzienia.
    Podoba mi się taka Vespera!
    Za to Ludwig nie zawodzi i dalej jest przezabawny!
    Ciekawi mnie co dalej w relacjach z jego rodzicami.

    Weny weny! Już wypatruję VI rozdziału!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drogi Anonimie,
      Serdecznie dziękuję za komentarz!
      Cieszę się, że Echsopos przypadł do gustu, pewnie jeszcze się pojawi, może nie bardzo często, ale jednak!
      Ludwig dalej trzyma poziom! Nie zawodzi!

      ~Saya

      Usuń
  5. CUDOWNY ROZDZIAŁ!


    CZEKAM NA NASTĘPNY :**

    OdpowiedzUsuń
  6. Dabaon się zawział, ciekawe gdzie go zaprowadzi ten wielki krzywy nos o szerokich nozdrzach. Skąd zna Echsoposa? Ludwiczek utrzyma się przy Vesperze bo mu się to opłaci bo silna babeczka. Co stanie się z Elisawedą??? Super że W KOŃCU wróciłaś!!!!

    Kiedy następny rozdział? =D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze będzie węszyć i wywęszy rzeczy straszniejsze niż pojawienie się Vespery. Echsoposa zna ze swoich wypraw do biblioteki, nieraz pomogły mu w rozwiązywaniu spraw. Ludwig faktycznie ma teraz kwestię do przemyślenia: trzymać się ojca czy zaryzykować i w końcu wyrwać się spod dość ograniczających skrzydeł? Elisaweda na razie ma areszt domowy, ale to nie powstrzyma jej przed dalszymi działaniami.

      ~Saya

      Usuń
  7. Czy będzie kłótnia Maksymiliana z Vesperą?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że po ostatniej scenie widać, że doszli do pewnego rodzaju porozumienia, ta kwestia będzie pokazana również w VI rozdziale.

      ~Saya

      Usuń
  8. Super rozdział!

    OdpowiedzUsuń
  9. Czekam na VI <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja czekam na wrażenia po V!
      Pragnę waszych rozkmin, pytań i refleksji!

      ~Saya

      Usuń
    2. Przecież są :o

      Usuń
    3. Wiem!
      Ale dobra nigdy za wiele! :D

      ~Saya

      Usuń